wtorek, 6 stycznia 2015

Tytułem wstępu... a poniżej rozdział.

Wstęp  

Na świecie są różne miejsca, piękne, brzydkie, wspaniałe i bogate, a także biedne i śmierdzące. Ale to miejsce o nazwie jeszcze w miarę normalnej w porównaniu do tego, co dzieje się w samym mieście nazywającym się Whitestok, które jest istnym zadupiem, a w którym zebrało się całe szaleństwo tego świata jest wręcz wymazane z mapy, GPS nie wskaże ci drogi, on zacznie wariować, a słodki głosik, który umila ci podróż zacznie krzyczeć, że jedziesz tam, gdzie nie ma niczego, uciekaj nim zginiesz. Bo to miejsce nie jest dla normalnych. Również osobliwi są tego miejsca mieszkańcy. O kilku z nich właśnie teraz napiszę.  Wstaje świt i jedna z bohaterek... powinnam zapewne napisać, że wstaje wraz ze świtem lub właśnie przeciera zaspane oczęta. Nie. Ona ciągle śpi i przed południem nie ma zamiaru wstać. Nazywają ją Owcą. Jest dwudziestolatką, lubi zalać się w trupa od czasu do czasu i zjada przeliczając na kilogramy żelki oraz wlewa w siebie hektolitry kawy. Uwielbia czerń. Chciałaby przelecieć kilku swoich ulubionych muzyków ze sceny rockowo metalowej. Jest postacią jedyną w swoim rodzaju, można by rzec, że jedyna taka. Nosi glany, ma piercing i fajne tatuaże. Lubi także folklor, niemożna powiedzieć, że jest zła do szpiku kostek. Jest wysoka, dość szczupła, ma średniej długości włosy, oczywiście czarne jak je tylko pofarbuje, naturalnie ciemny-blond, ale ukrywa to w tajemnicy przed światem, oczy ma szaroniebieskie, a prawie wszystko, co nosi ma kolor czarny, choć zdarzają się kolory czerwone, moro, a nawet białe i ciemno niebieskie lub metaliczny odcień niebieskiego, który musi przypaść jej do gustu, cóż wybredna jest. Co więcej o niej można powiedzieć? Ma prawie wszystkich i wszystko gdzieś, a przynajmniej taką postawę przyjmuje. Mieszka w starym, drewnianym, zabytkowym dworku, który już trochę się rozsypuje, kiedyś przypadkowo wygrała milion w totka, więc stać ją na utrzymanie domu, siebie i jakiś czas bez pracy, słodkie lenistwo. Poza tym, wszyscy się jej boją, oprócz jej sąsiadki i najlepszej przyjaciółki zarazem, czyli Lady Vampire, która jest wampirem, na szczęście nie błyszczy się w słońcu, a że w tym mieście mieszkają wszyscy nieludzie, więc nikogo nic nie dziwi. Lady Vampire jest niską, szczupłą kobietą o długich brązowych włosach i niebieskich oczach. Styl ma zwyczajny. Poza tym, że nie nosi sukienek i chciałaby je wszystkie spalić, oprócz jedynie sukni ślubnej, którą chciałaby móc kiedyś założyć, jest całkiem zwyczajna jak na wampira. Nie musi też pić ludzkiej krwi. Wystarczy jej zamiennik sprzedawany w każdym sklepie spożywczym w tym mieście. Owieczka ma jeszcze jedną znajomą, mianowicie Rude stworzenie, które jest wegetarianką i brutalnie zabija niewinne warzywa i owoce i chyba nie muszę mówić, że owo stworzenie ma włosy koloru rudego, ale o niej później. Obie z wampirzycą mieszkają na tej samej ulicy, domek obok domku na bardzo spokojnym osiedlu... tylko raz w tygodniu coś się tutaj dzieje nie z winy Owcy. Co jest faktem iście dziwnym. Owca zwyczajnie lubi rozrabiać i do twarzy jej z tym.  


Żelkowe mutanty

Owca pewnego dnia wpadła na pomysł odnalezienia stworów nazwanych żelkowe mutanty, jak łatwo się domyślić są to istoty żywe, takie wielkie żywe żelki, które chciała odnaleźć z racji tego, że są jadalne, a ona ma świra na punkcie żelków. Zaczęła szukać w miejscu prawdopodobnego ich pobytu, czyli w lesie przy sklepie, tak zwanym „starym Oszołomie”. Ubrana w moro, ze związanymi w kucyk włosami i w glanach wybrała się na polowanie. Poszła tam około północy, czyli w godzinę, w której wychodzą wszystkie zjawy, potwory, jak również mutanty. Niestety żaden z żelkowych mutantów się nie pokazał, więc Owca nad ranem wróciła do domu. Dopiero następnego dnia postanowiła przejść się po lesie około godziny 12 tym razem przed południem. Będąc przy lesie nie zdążyła do niego wejść, gdy usłyszała jakieś dziwne odgłosy, weszła do lasu, ale im dalej szła, tym bardziej dziwny dźwięk zanikał, stwierdziła więc słusznie, iż dźwięk ten dochodzi z okolic lasu, poszła się przejść po najbliższym osiedlu. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy. Podeszła do okna jednego z bloków, było otwarte na oścież, mieszkanie skąd dochodziła muzyka znajdowało się na parterze, więc Owca weszła przez okno jak do siebie. Dlaczego? Bo tak, otwarte, więc zapraszają do środka. Podeszła do łóżka i zajrzała pod kołdrę, a tam był przerażający rudawy człek o bladej twarzy. Okazało się, że zna owego potwora. Rude stworzenie obudziło się i zapytało: „Co jest, chcesz w ryj? Żeby ci Twiggy nakopał za obudzenie mnie, noc jest, znaczy dzień, ale jak komu, dla mnie noc, czyli dzień do kurwa spania", następnie stworzenie wzięło do ręki wielki kawał ciasta z masą potocznie nazwaną flegmową, który stał na stoliku obok łóżka i rzuciło nim w Owcę, która przykleiła się do ściany, gdyż krem z masy flegmowej miał właściwości kleju. Biedna Owca zaczęła zjadać masę, całkiem smaczną tak na marginesie, która trzymała ją na ścianie. Stworzenie trafiło w prawą rękę, krem rozpaćkał się od dłoni, aż po łokieć. Kiedy się uwolniła zajadając się, rozejrzała się po pokoju nieco zdezorientowana. Wystrój wnętrz pozostawiał wiele do życzenia. Chyba dopiero się rozpakowywała. Kartony z rzeczami, ciuchami i pudełka po pizzy z warzywami walały się wszędzie. Stworzenie zwane Ruda jest wegetarianką. Dość wysoka i wychudzona, jakby nie jadła miesiąc, Ruda przekręciła się na łóżku i burknęła pod nosem, że Twiggy zapomniał ogolić nóżki. Twiggy Ramirez, jej prywatny bóg. Pomimo tego podawała się za ateistkę, z założenia tacy ludzie nie wierzą w nic, a ona czciła swego idola. Obowiązkowo miała jego portret na ścianie. Owca podeszła do okna i jak weszła tak postanowiła już wyjść. Ruda odsypiała przypalaną nie jednym jointem imprezę, więc nie było z nią kontaktu. Lubiła takie imprezy. Twierdziła, że ma tyle stresów, iż musi się ich pozbyć. To był jej sposób. Czasem jeszcze piła i w nieboskim stanie wracała do domu. Owce trochę zaciekawiło, dlaczego z pięknego i idealnego miasta Krakusowa, Ruda wróciła i nic nikomu nie powiedziała o powrocie. Pobiegła czym prędzej przez las do domu, gdyż zwyczajnie biegać lubiła, choć tym razem nie miała do tego specjalnie dobrych butów. Czerwone trampki może i były lekkie i wygodne, ale różnego rodzaju gałązki i szyszki trochę ją kuły w stopy. Biegnąc zamyślona wpadła na coś dużego, zielonego, o konsystencji żelka. Kiedy spojrzała na to coś okazało się, że jest to żelkowy mutant, którego poszukiwała. Mutant spojrzał na nią i uklęknął błagając by Owca go nie zaczęła zjadać, na szczęście była najedzona już ciastem, tak więc zostawiła biednego mutanta w spokoju, a ten z wdzięczności, że go nawet nie nadgryzła, pokazał jej pole należące do Marii J.Konopians, na której miała zioła różnego rodzaju, Owca wzięła sobie kilka roślinek, bazylię, koperek, a nawet szczypiorek i zadowolona wróciła do domu. Po kilku deszczowych dniach poszła do lasu na spacer, dlatego że poszła w dzień znowu spotkała żelkowego mutanta, a że akurat była głodna to oderwała kawałek brzucha wielkiemu, zielonemu mutantowi. Nawet się za to nie obraził, jego żelkowa tkanka się po jakimś czasie regenerowała.
- Właściwie skąd ty się misiek wziąłeś?
- Z fabryki żelków i czekolady.
- Co oni tam robili, eksperymenty genetyczne?
- Nie, mieli obok reaktor, który wybuchł. Promieniowanie nas ożywiło.
 - Smaczne z ciebie promieniowanie. Czekaj. Czyli jak to zjem, to mnie też pokręci?
- Nie sądzę, aby dało się mocniej ciebie pokręcić.
 - Przyjmę to jako komplement.
- Kawałek z kolanka lepiej się żuję.
- Nie będę się dopytywać skąd to misiek wiesz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz